Algorytm dał mi karę, rynek pokazał, że ma go w dupie
Fejm czy Popyt? O dwóch twarzach systemu, które musisz poznać, żeby nie zwariować.
Internetowy biznes to bestia o dwóch twarzach. Jedna jest głośna, kapryśna, uwielbia błyskotki i ciągle domaga się twojej uwagi. Druga jest cicha, wymagająca, ale na koniec dnia, to ona płaci ci rachunki. Dzisiaj system pokazał mi obie te twarze w pełnej krasie, w ciągu zaledwie kilku godzin. I była to lekcja tak brutalna i tak piękna, że muszę się nią z wami podzielić.
Twarz numer 1: ILUZJA (czyli Wielki Pan Zasięg)
Wróciłam z urlopu. Grzech śmiertelny w świecie social mediów. Przez tydzień nie napierdalałam stories jak karabin maszynowy. Nie wrzucałam postów co osiem godzin. Pozwoliłam sobie, o zgrozo, na bycie człowiekiem. I co?
I wielki, czcigodny pan Algorytm śmiertelnie się na mnie obraził.
Jak dziecko, któremu zabrano lizaka. Moje zasięgi, które normalnie oscylują w granicach kilku tysięcy, z dnia na dzień spadły na pysk. Do jakichś kilkuset. Kilkudziesięciu. Do poziomu, na którym zaczynasz się zastanawiać, czy twoje konto w ogóle jeszcze istnieje.
To jest ten moment, w którym gówno warty wskaźnik popularności, ta mała, nic nieznacząca cyferka pod postem, zaczyna szeptać ci do ucha najgorsze trucizny. „Jesteś nikim! Zniknęłaś! Wypadłaś z gry! System o tobie zapomniał!”.
To jest kara za odpoczynek. Podatek od nieobecności w tym cyfrowym, wiecznie nienasyconym cyrku. Taka jest prawda. I trzeba się z nią, niestety, pogodzić.
Twarz numer 2: RZECZYWISTOŚĆ (czyli, kurwa, realny, namacalny popyt)
Tego samego dnia, jeszcze liżąc rany po zderzeniu z obojętnością algorytmu, zrobiłam coś innego. Po cichu, bez fajerwerków, opublikowałam ogłoszenie, że szukam profesjonalnej redaktorki do mojej, powstającej właśnie, książki.
Wiecie, jakie były moje oczekiwania?
Byłam przygotowana na ciszę i świerszcze. Na dwa, może trzy maile od studentek polonistyki, które szukają pierwszego zlecenia. Na długie tygodnie czekania.
A co się, kurwa, stało?
Następnego ranka usiadłam do maili. I podliczyłam. Zgłosiło się **PIĘĆDZIESIĄT** profesjonalistek. Pięćdziesiąt kobiet z branży wydawniczej. Specjalistek, które przejrzały mój tekst próbny i zadeklarowały: „Tak, chcę nad tym pracować”.
One nie kliknęły „lajka”. One wysłały ofertę. Zainwestowały swój czas. Podjęły konkretne, biznesowe działanie.
Jaka jest lekcja z tej durnej historii?
Żyjemy w kulturze, która każe nam codziennie masturbować się do statystyk. Ganiać za tym pieprzonym, wiecznie uciekającym królikiem. Patrzymy na lajki, na followersów, na zasięgi. I albo karmimy tym swoje rozdęte ego, albo swojego wewnętrznego krytyka, który mówi, że jesteśmy do dupy.
A to wszystko jest, kurwa, **ILUZJĄ.** Wirtualnym teatrem. Grą, w której zasady zmienić może jeden, pieprzony tydzień twojego urlopu. Albo kaprys jakiegoś programisty w Dolinie Krzemowej.
A jedyne, co ma naprawdę, kurwa, znaczenie, to czy na końcu tego całego marketingowego bełkotu jest **PRODUKT.**
Produkt tak dobry, tak prawdziwy i tak wartościowy, że ludzie sami chcą go kupić. Albo z nim pracować. Bez żadnego algorytmu. Bez żadnej reklamy. Z czystej, ludzkiej potrzeby posiadania czegoś, co jest, po prostu, zajebiste.
Więc jeśli dziś patrzysz na swoje „słabe zasięgi”, na tych kilku nędznych followersów, i czujesz się jak gówno… to weź głęboki oddech. I **olej to.**
Zamiast tego spytaj siebie: czy robisz coś, co ma realną, namacalną wartość? Czy tworzysz produkt, który obroni się sam, nawet jeśli Facebook jutro zniknie z powierzchni ziemi?
Bo to jest jedyna metryka, która na koniec dnia zapłaci ci rachunki. A nie nakarmi tylko ego Marka Z.
PS. A teraz wybaczcie. Idę czytać 50 zredagowanych próbek mojego tekstu. Mój mózg jutro prawdopodobnie zamieni się w galaretę.
Ale to jest najpiękniejszy, kurwa, problem, jaki mogłam sobie w życiu wymarzyć.
